wtorek, 15 grudnia 2020

Connect before correct, czyli najpierw się połącz





Taka historia mi się przydarzyła.. 

Pojechałam po córkę do szkoły. Wsiadła do samochodu i prawie od razu zaczęła mi opowiadać o koleżankach, które spędziły z nią część długiej przerwy, a potem odeszły gdzieś "na chwilę" i już nie wróciły (chociaż mówiły, że zaraz przyjdą). Później okazało się, że przysiadły się do grupy chłopców z klasy i spędziły z nimi pozostałą część czasu.

- I wiesz - powiedziała do mnie córka - to znaczy, że one wolą chłopców niż mnie. I tak im napisałam. A one się obraziły.

W tym momencie ja, wyczulona na różne typy komunikatów blokujących porozumienie, uznałam za stosowne podzielić się moją wiedzą z siedzącą na tylnym siedzeniu córką. Przemówiłam więc do niej:

- Ale zauważ, co tu się wydarzyło. Dokonałaś oceny (one wolą chłopców niż mnie), a dodatkowo niejako "przymuszasz" te dziewczynki do spędzania czasu z Tobą, bo jeśli tego nie robią, to piszesz im takie komentarze i być może próbujesz wpłynąć na nie poprzez poczucie winy, a pamiętasz jak Ci kiedyś mówiłam, że....

I byłam już na dobrej drodze do wygłoszenia Bardzo Długiego i Niewątpliwie Przydatnego Życiowo Kazania, ale w tym momencie córka przerwała mój słowotok:

- Dobra, już nieważne - powiedziała i wcisnęła się w siedzenie samochodu.

Zapadła niezręczna cisza, więc postanowiłam zmienić temat. Niestety, żaden z wątków nie chwycił i jechałyśmy dalej w milczeniu, a atmosfera gęstniała.

Jeszcze kilka lat temu pomyślałabym w tej sytuacji, że dzieci są jednak strasznie niewdzięczne. No bo wiecie, człowiek chce się z nimi podzielić swoją wiedzą, doświadczeniem, ułatwić im życie i tak dalej i tak dalej, a one sobie strzelają focha i nie chcą czerpać z tej całej skarbnicy mądrości. Mogłabym ewentualnie jeszcze pomyśleć "ach, te nastolatki. To taki trudny wiek i nic się na to nie poradzi. Burza hormonów. Trzeba przeczekać, chociaż to niełatwe.. " 

Tak właśnie mogłabym pomyśleć jeszcze kilka lat temu. Niestety, w tak zwanym międzyczasie poznałam koncepcję Marshalla Rosenberga, która bardzo mocno podkreśla znaczenie osobistej odpowiedzialności...

A dlaczego "niestety"? Bo łatwiej jest poszukać winy w kimś, niż przyjąć do wiadomości, że braliśmy udział w jakimś procesie i przyczyniliśmy się do efektu końcowego ;-)

I niestety uświadomiłam sobie, że to ja jestem odpowiedzialna za jakość relacji: dorosły-dziecko. Oraz, że zupełnie nieproszona zaczęłam wygłaszać swoją tyradę, nie próbując nawet spojrzeć na sytuację z punktu widzenia mojej córki. A udzielanie komuś rad czy pouczanie, jeśli ten ktoś o to nie prosi, jest formą przemocy (wiedzieliście o tym?). 

Na koniec przypomniałam sobie krótkie powiedzenie Marshalla: connect before correct, co można przetłumaczyć jako: połącz się (z kimś), zanim spróbujesz cokolwiek korygować. Jeśli o tym zapominamy, to zrywamy kontakt z drugą osobą - i to się właśnie wydarzyło podczas mojej rozmowy z córką.

Przemyślawszy sobie to wszystko, doszłam do wniosku, że nie ma co udawać, że nic się nie stało, tylko trzeba spróbować naprawić sytuację, czyli wrócić do punktu "connect". Powiedziałam więc do córki:

- Wiesz co, tak sobie myślę, że po wyjściu ze szkoły chciałaś mi powiedzieć coś ważnego, a ja od razu zaczęłam wygłaszać przemówienie, zamiast zapytać czy mówisz mi to, bo chcesz żebym Cię wysłuchała, czy może żebym Ci coś doradziła... Zamiast ustalić, w jakim celu mi to mówisz, zaczęłam Ci udzielać rad, chociaż o to nie prosiłaś. I doszłam do wniosku, że w tamtej chwili wcale nie potrzebowałaś tego mojego gadania....  

- No tak... - odpowiedziała córka - bo mi było przykro, jak one do mnie nie przyszły. Obiecały, że wrócą, a nie wróciły.

(uff.... łączność powróciła ;-) )

- Czyli odebrałaś to jako takie nieliczenie się z Tobą? Niedotrzymywanie umów?

- Tak. I było mi przykro.

- Pomyślałaś sobie, że one nie mają ochoty z Tobą przebywać? Że to takie: "nie chcemy Cię w tej grupce"?

- Tak...

- I chciałabyś, żeby one lub ktoś inny spędzał z Tobą czas nawet wtedy, kiedy na przykład akurat w tym momencie nie ma na to ochoty?

- No nie, tak to bym nie chciała... 

- A czy mogę Ci teraz powiedzieć to, co przyszło mi do głowy jak mi opowiadałaś o tej sytuacji?

- Teraz możesz..

Gęsta atmosfera sprzed paru minut błyskawicznie się rozwiała, a my spokojnie przeanalizowałyśmy sobie, co kto dokładnie powiedział, czy rzeczywiście została zawarta umowa pomiędzy dziewczynkami oraz jak odróżnić prośbę od żądania. Na końcu pojawił się wniosek, że jeśli ludzie czują, że są przez nas do czegoś zmuszani, to budzi się w nich opór. Zdecydowanie lepiej jest funkcjonować w trybie "chcę" niż w trybie "muszę". 

Dla mnie ta nasza rozmowa była bardzo cennym doświadczeniem, bo pokazała mi, jak w praktyce działa "connect before correct" (a działa niemalże jak magia - pod warunkiem, że naprawdę chcemy spojrzeć na sytuację oczami drugiej osoby...)

sobota, 13 czerwca 2020

Nie potrzebuję księcia na białym koniu....



Czy zauważyliście, jak na przestrzeni kilkudziesięciu lat zmieniły się bohaterki bajek dla dzieci? Kiedy ja byłam mała, standardowa bohaterka bajki była subtelną i piękną księżniczką, a jej sukces życiowy zależał od tego, czy poślubi ją piękny książę.

Książę był zazwyczaj bardzo odważny i wytrwały, albowiem musiał pokonać rozmaite przeszkody, aby uratować księżniczkę z jakiejś opresji albo przynajmniej nie ustawać w poszukiwaniach ukochanej.

Współczesne księżniczki są inne. 

Po pierwsze, wcale nie piękne i subtelne. Weźmy na przykład taką Fionę. Pamiętam, jak dużym zaskoczeniem było dla mnie zakończenie "Shreka" - spodziewałam się, że Fiona przeistoczy się w zwiewną (acz waleczną), szczupłą osóbkę, a tu niespodzianka... Przed ogrem stoi ogrzyca, a jej wybranek zapewnia ją, że przecież jest piękna...

Po drugie, nie czekają na księcia na białym koniu. Przeciwnie. Biorą sprawy w swoje ręce i działają. Ślub z księciem wcale nie jest koniecznym i oczekiwanym elementem ich życia. Na myśl przychodzi mi tutaj kolejne zaskoczenie, jakim był dla mnie film "Kraina Lodu". Przecież tam wszystko było "nie tak"!  Książę okazał się kłamcą, a życie Anny ocalił pocałunek i łzy jej siostry...

Nie wspomnę już o różnych Meridach walecznych i innych dziewczynkach, które przemierzają wody i lądy, dzielnie radząc sobie z przeciwnościami losu. Silne, wierzące w siebie, empatyczne, obdarzone mocnymi głosami (w kontraście do Królewny Śnieżki, której delikatny i cichy głos z pierwszego polskiego dubbingu z roku 1938 ciągle dźwięczy w mojej głowie....)

Mojej uwadze nie uszły także współczesne książki, adresowane do dziewczynek. Koderki, Girls Power i temu podobne. A w nich: jesteś w porządku, spróbuj, dasz radę, potrafisz, możesz to zrobić sama, to nie jest trudne. Osobiście odbieram to jako wzmacnianie dziewczynek (w kontraście do trendów sprzed kilkudziesięciu lat, w myśl których dziewczynka miała być przede wszystkim posłuszna i uczynna).

Powiem Wam szczerze, że podoba mi się ten nowy trend, a ponieważ moje pierwsze zetknięcie z nim wiązało się z uczuciem sporego zaskoczenia, nie omieszkałam przedyskutować sprawy z moją najmłodszą córką. Rozmawiamy sobie o wielu rzeczach i nigdy tak naprawdę nie wiem, co z tych dyskusji pozostaje w niej na dłużej.

Jakoż ostatnio miałam szansę przekonać się, że nawet jeśli wydaje mi się, że jakaś nasza rozmowa nie była dla niej istotna, to jednak przekaz pozostaje zapamiętany.

A było to tak...

Wybraliśmy się w czasie poluzowania obostrzeń koronawirusowych na wycieczkę z dawno nie widzianymi znajomymi. Spacerowaliśmy po lesie, zjedliśmy małą przekąskę i postanowiliśmy przemieścić się w kolejne miejsce. A ponieważ nadal trwa pandemia, po dotarciu do samochodów niektórzy z nas sięgnęli po płyny do dezynfekcji rąk.

- Chcecie się zdezynfekować? - zapytał mój mąż, psikając sobie płynem na ręce

- Tak - odpowiedziałyśmy z córką zgodnie

Mąż psiknął mi na ręce, a po chwili odwrócił się do znajomych z tym samym pytaniem, zapominając o córce, która siedziała na tylnym siedzeniu samochodu. Spojrzałam na nią - mój mąż oddalił się nieco od samochodu, psikając na nadstawione ku niemu ręce.

Zanim zdążyłam się odezwać, moja córka powiedziała, ni to do siebie, ni to do mnie:

- Dobra, nie muszę czekać na księcia na białym koniu. Poradzę sobie sama.

Po czym otworzyła swój plecaczek i wyjęła z niego malutką buteleczkę z płynem dezynfekującym. Posmarowała sobie ręce, schowała buteleczkę z powrotem do torebki, a potem włączyła sobie ulubioną muzyczkę na telefonie.

Bez nerwów, bez pretensji, ot po prostu "poradzę sobie sama". Bo w końcu akurat do załatwienia tej sprawy nie była potrzebna pomoc z zewnątrz.

Tymczasem nasz prywatny książę wrócił do samochodu. Spojrzał na córkę i powiedział:

- Oj, zapomniałem, że jeszcze ciebie miałem popsikać.

- Już sobie poradziłam.

I ruszyliśmy w dalszą drogę.

A ja złapałam się na myśli, że w sumie to dobrze, że księżniczki w bajkach już nie są takie bierne jak kiedyś. Idzie nowe   ;-)  






piątek, 10 maja 2019

Ach, ta matematyka....



Są różne sposoby nauczania matematyki - przedmiotu, który sprawia kłopot wielu dzieciom..

Pierwszy sposób może być na przykład taki:

Nauczyciel na początku roku szkolnego rozdaje dzieciom PSO, czyli przedmiotowy system oceniania. Jest tam napisane, w jaki sposób nauczyciel będzie oceniał postępy uczniów, a także inne informacje - na przykład kwestia zgłaszania nieprzygotowania (z reguły są dozwolone trzy takie zdarzenia w semestrze, za każdym razem skutkujące postawieniem minusa). Uczeń ma obowiązek pisemnego zgłaszania nieprzygotowania na początku lekcji. Uczniowie wpisują się na kartkę, którą przekazują nauczycielowi. Jeżeli ktoś nie zgłosi nieprzygotowania (a do tej kategorii zalicza się zarówno brak pracy domowej jak i brak zeszytu), a nauczyciel to odkryje, uczeń dostaje jedynkę oraz karną pracę domową. Można za nią dostać ocenę.
Odrobienie "zwykłej" pracy domowej nie daje efektu w postaci np. plusa, dlatego że - cytuję - praca domowa nie jest dla nauczyciela (ciekawe jest dla mnie to, że jednakowoż jej brak jest kwitowany minusem lub jedynką....). Wszystko to - cytuję - dla zachowania dyscypliny i porządku.

Podczas lekcji nauczyciel tłumaczy dane zagadnienie i pyta, czy wszyscy zrozumieli. Jeżeli któreś z dzieci zgłasza, że nie rozumie o co chodzi, nauczyciel ponownie wyjaśnia dane zagadnienie. Pyta czy wszyscy tym razem zrozumieli - jeżeli któreś z dzieci zgłasza, że nadal nie rozumie, ale zdecydowana większość uczniów wie o co chodzi, nauczyciel uznaje, że temat jest znany i można przejść do kolejnych zagadnień.
Tempo realizacji podstawy programowej, przyjęte przez tego nauczyciela, można określić jako bardzo szybkie. Niektórzy rodzice uważają, że nauczyciel jest ambitny i wysoko stawia poprzeczkę swoim uczniom, ale to bardzo dobrze, bo dzieci należy nauczyć ciężkiej pracy (nikt się nad nimi w przyszłości użalać nie będzie).
Nikogo jakoś nie dziwi, że większość dzieci w klasie szóstej potrzebuje korepetycji z matematyki. No cóż, trzeba doskoczyć do tej wysoko postawionej poprzeczki, życie łatwe nie jest, niech się dzieciaki przyzwyczajają.
Jeżeli chodzi o sferę dotykającą emocji, to wygląda to tak, że nauczyciel dystansuje się od uczniów, nie buduje z nimi przyjaznych relacji. Niektóre dzieci pytają, czemu się do nich nie uśmiecha.... Niektóre boją się wymagającego nauczyciela, ale to przecież dobrze, bo my sami też mieliśmy kiedyś takich nauczycieli i do tej pory ich pamiętamy, co oznacza, że strachem włożyli nam do głowy wiedzę i jest to sposób od wieków sprawdzony (pytanie dodatkowe: czy pamiętamy CO mówił ten nauczyciel, czy może raczej JAKIE emocje towarzyszyły nam podczas jego lekcji?)

Drugi sposób może być na przykład taki:

Nauczyciel nie rozdaje dzieciom PSO. Postanawia "przyłapywać" ich na sukcesach. Jedynek nie stawia, bo uważa, że są demotywujące. Podczas lekcji wyjaśnia dane zagadnienie tak długo, aż upewni się, że wszystkie dzieci zrozumiały o co chodzi. Prac domowych nie zadaje, nie "odpytuje" dzieci przy tablicy, bo szkoda mu czasu, który mógłby poświęcić na tłumaczenie dzieciom kolejnego zagadnienia. Każde dziecko może jednak samo zgłosić chęć rozwiązania jakiegoś zadania na tablicy, żeby sprawdzić czy dobrze rozumie temat.
Tempo realizacji podstawy programowej, przyjęte przez drugiego nauczyciela, można określić jako powolne.
Podczas lekcji atmosfera jest dość swobodna i widać, że dzieci nie czują lęku. Nie boją się zadawać pytań i popełniać błędów. Nauczyciel jest cierpliwy, a dzieci go lubią.

Jak sądzicie, który sposób prowadzenia lekcji matematyki rzeczywiście sprzyja nauczeniu się tego przedmiotu?

Tak się składa, że znam dziecko poddane jednemu i drugiemu sposobowi. Wbrew przekonaniom niektórych dorosłych, oddziaływanie strachem i tak zwana "wysoka poprzeczka" nie jest najbardziej efektywnym sposobem przekazywania matematycznej wiedzy. Oczywiście są dzieci, u których dominującym rodzajem inteligencji jest inteligencja logiczno-matematyczna (pisałam o tym tutaj). Takim dzieciom szkoła "nie przeszkadza" w rozwoju ;-)  Pozostałe dzieci, w mniejszym lub większym stopniu zmagają się ze szkolną rzeczywistością, a wraz z nimi zmagają się z nią także ich rodzice.

W przypadku dziecka, o którym piszę, dominującym rodzajem inteligencji jest inteligencja interpersonalna. Oznacza to, że ważne są dla niego relacje i że najbardziej efektywnie uczy się wówczas, gdy czuje się bezpieczne. Strach powoduje u tego dziecka blokadę myślenia, co oznacza wolniejsze przyswajanie wiedzy, a w dalszej kolejności jeszcze większy strach, jeszcze wolniejsze przyswajanie wiedzy, coraz większe luki, przekonanie o tym, że matematyki nie da się nauczyć i tak dalej i tak dalej.
O destrukcyjnym działaniu na dziecięcy mózg mówił profesor Joachim Bauer, którego wykładu wysłuchałam kilka lat temu.

Rodzice dziecka, o którym piszę, próbowali rozmawiać z pierwszym nauczycielem, mając nadzieję, że zrozumie on problem, jaki ma ich dziecko. Rodzice ci wyszli z założenia, że skoro dla nich rzeczą oczywistą jest to, że za jakość relacji: dorosły-dziecko, zawsze odpowiedzialna jest osoba dorosła, to jest to także oczywiste dla nauczyciela i że wobec tego będzie on skłonny zmodyfikować swoje metody nauczania. Tak się jednak nie stało (i tu moja mała dygresja - ja także kiedyś próbowałam  jednoosobowo zreformować dużą publiczną szkołę podstawową... Zdecydowanie nie polecam, szkoda czasu i energii. To tak, jakbyście próbowali zatrzymać ręką pędzącą na Was lokomotywę ;-) ).

W związku z tym rodzice dziecka postanowili przenieść je do szkoły, w której pracuje drugi opisywany przeze mnie nauczyciel. Efekt jest taki, że dziecko przestało się bać, z czasem zaczęło zgłaszać się do odpowiedzi i "łatać" dziury w swojej matematycznej wiedzy. Z przygnębionego małego człowieka przekształciło się w osobę, która wierzy w siebie i w to, że jest się w stanie nauczyć matematyki. Zniknął gdzieś smutek i apatia, a pojawił się uśmiech, radość, energia i jakaś taka wewnętrzna siła...

Powiecie może, że przeniesienie dziecka do innej szkoły to niepotrzebne ułatwianie mu życia. Wiecie, takie usuwanie kłód spod nóg. Dzieci trzeba hartować i stawiać im wyzwania, bo nikt w przyszłości nie będzie się z nimi cackał.

Ja jednak widzę to inaczej. Pozostawienie dziecka w sytuacji, którą określiłabym jako przemocową, oznacza zgodę na jego osłabienie, a nie wzmocnienie. Za tak zwanych naszych czasów wiedza na temat ludzkiego mózgu nie była jeszcze tak obszerna jak teraz. Badania naukowe nie potwierdzają tezy, że dzieci poddawane metodom opresyjnym lepiej się rozwijają. Wręcz przeciwnie, nauce i rozwojowi dziecka sprzyja empatia, przyjazne podejście i akceptacja. Myślę sobie też, że decyzja o zmianie szkoły pokazała dziecku, że nie trzeba za wszelką cenę tkwić w sytuacji, która nam nie służy oraz że zmiana - chociaż trochę się jej boimy - może być początkiem czegoś lepszego.
Myślę też, że dziecko z mojej opowieści przekonało się, że jego potrzeby są ważne dla rodziców i że może na nich liczyć. Wszystko to przełożyło się też na atmosferę w domu, ponieważ wcześniejszy smutek i zamartwianie się rodziców zostały zastąpione przez spokój i pewność, że razem damy radę :-)

Tak właśnie rozumiem pojęcie "wspierania w rozwoju".