piątek, 10 maja 2019

Ach, ta matematyka....



Są różne sposoby nauczania matematyki - przedmiotu, który sprawia kłopot wielu dzieciom..

Pierwszy sposób może być na przykład taki:

Nauczyciel na początku roku szkolnego rozdaje dzieciom PSO, czyli przedmiotowy system oceniania. Jest tam napisane, w jaki sposób nauczyciel będzie oceniał postępy uczniów, a także inne informacje - na przykład kwestia zgłaszania nieprzygotowania (z reguły są dozwolone trzy takie zdarzenia w semestrze, za każdym razem skutkujące postawieniem minusa). Uczeń ma obowiązek pisemnego zgłaszania nieprzygotowania na początku lekcji. Uczniowie wpisują się na kartkę, którą przekazują nauczycielowi. Jeżeli ktoś nie zgłosi nieprzygotowania (a do tej kategorii zalicza się zarówno brak pracy domowej jak i brak zeszytu), a nauczyciel to odkryje, uczeń dostaje jedynkę oraz karną pracę domową. Można za nią dostać ocenę.
Odrobienie "zwykłej" pracy domowej nie daje efektu w postaci np. plusa, dlatego że - cytuję - praca domowa nie jest dla nauczyciela (ciekawe jest dla mnie to, że jednakowoż jej brak jest kwitowany minusem lub jedynką....). Wszystko to - cytuję - dla zachowania dyscypliny i porządku.

Podczas lekcji nauczyciel tłumaczy dane zagadnienie i pyta, czy wszyscy zrozumieli. Jeżeli któreś z dzieci zgłasza, że nie rozumie o co chodzi, nauczyciel ponownie wyjaśnia dane zagadnienie. Pyta czy wszyscy tym razem zrozumieli - jeżeli któreś z dzieci zgłasza, że nadal nie rozumie, ale zdecydowana większość uczniów wie o co chodzi, nauczyciel uznaje, że temat jest znany i można przejść do kolejnych zagadnień.
Tempo realizacji podstawy programowej, przyjęte przez tego nauczyciela, można określić jako bardzo szybkie. Niektórzy rodzice uważają, że nauczyciel jest ambitny i wysoko stawia poprzeczkę swoim uczniom, ale to bardzo dobrze, bo dzieci należy nauczyć ciężkiej pracy (nikt się nad nimi w przyszłości użalać nie będzie).
Nikogo jakoś nie dziwi, że większość dzieci w klasie szóstej potrzebuje korepetycji z matematyki. No cóż, trzeba doskoczyć do tej wysoko postawionej poprzeczki, życie łatwe nie jest, niech się dzieciaki przyzwyczajają.
Jeżeli chodzi o sferę dotykającą emocji, to wygląda to tak, że nauczyciel dystansuje się od uczniów, nie buduje z nimi przyjaznych relacji. Niektóre dzieci pytają, czemu się do nich nie uśmiecha.... Niektóre boją się wymagającego nauczyciela, ale to przecież dobrze, bo my sami też mieliśmy kiedyś takich nauczycieli i do tej pory ich pamiętamy, co oznacza, że strachem włożyli nam do głowy wiedzę i jest to sposób od wieków sprawdzony (pytanie dodatkowe: czy pamiętamy CO mówił ten nauczyciel, czy może raczej JAKIE emocje towarzyszyły nam podczas jego lekcji?)

Drugi sposób może być na przykład taki:

Nauczyciel nie rozdaje dzieciom PSO. Postanawia "przyłapywać" ich na sukcesach. Jedynek nie stawia, bo uważa, że są demotywujące. Podczas lekcji wyjaśnia dane zagadnienie tak długo, aż upewni się, że wszystkie dzieci zrozumiały o co chodzi. Prac domowych nie zadaje, nie "odpytuje" dzieci przy tablicy, bo szkoda mu czasu, który mógłby poświęcić na tłumaczenie dzieciom kolejnego zagadnienia. Każde dziecko może jednak samo zgłosić chęć rozwiązania jakiegoś zadania na tablicy, żeby sprawdzić czy dobrze rozumie temat.
Tempo realizacji podstawy programowej, przyjęte przez drugiego nauczyciela, można określić jako powolne.
Podczas lekcji atmosfera jest dość swobodna i widać, że dzieci nie czują lęku. Nie boją się zadawać pytań i popełniać błędów. Nauczyciel jest cierpliwy, a dzieci go lubią.

Jak sądzicie, który sposób prowadzenia lekcji matematyki rzeczywiście sprzyja nauczeniu się tego przedmiotu?

Tak się składa, że znam dziecko poddane jednemu i drugiemu sposobowi. Wbrew przekonaniom niektórych dorosłych, oddziaływanie strachem i tak zwana "wysoka poprzeczka" nie jest najbardziej efektywnym sposobem przekazywania matematycznej wiedzy. Oczywiście są dzieci, u których dominującym rodzajem inteligencji jest inteligencja logiczno-matematyczna (pisałam o tym tutaj). Takim dzieciom szkoła "nie przeszkadza" w rozwoju ;-)  Pozostałe dzieci, w mniejszym lub większym stopniu zmagają się ze szkolną rzeczywistością, a wraz z nimi zmagają się z nią także ich rodzice.

W przypadku dziecka, o którym piszę, dominującym rodzajem inteligencji jest inteligencja interpersonalna. Oznacza to, że ważne są dla niego relacje i że najbardziej efektywnie uczy się wówczas, gdy czuje się bezpieczne. Strach powoduje u tego dziecka blokadę myślenia, co oznacza wolniejsze przyswajanie wiedzy, a w dalszej kolejności jeszcze większy strach, jeszcze wolniejsze przyswajanie wiedzy, coraz większe luki, przekonanie o tym, że matematyki nie da się nauczyć i tak dalej i tak dalej.
O destrukcyjnym działaniu na dziecięcy mózg mówił profesor Joachim Bauer, którego wykładu wysłuchałam kilka lat temu.

Rodzice dziecka, o którym piszę, próbowali rozmawiać z pierwszym nauczycielem, mając nadzieję, że zrozumie on problem, jaki ma ich dziecko. Rodzice ci wyszli z założenia, że skoro dla nich rzeczą oczywistą jest to, że za jakość relacji: dorosły-dziecko, zawsze odpowiedzialna jest osoba dorosła, to jest to także oczywiste dla nauczyciela i że wobec tego będzie on skłonny zmodyfikować swoje metody nauczania. Tak się jednak nie stało (i tu moja mała dygresja - ja także kiedyś próbowałam  jednoosobowo zreformować dużą publiczną szkołę podstawową... Zdecydowanie nie polecam, szkoda czasu i energii. To tak, jakbyście próbowali zatrzymać ręką pędzącą na Was lokomotywę ;-) ).

W związku z tym rodzice dziecka postanowili przenieść je do szkoły, w której pracuje drugi opisywany przeze mnie nauczyciel. Efekt jest taki, że dziecko przestało się bać, z czasem zaczęło zgłaszać się do odpowiedzi i "łatać" dziury w swojej matematycznej wiedzy. Z przygnębionego małego człowieka przekształciło się w osobę, która wierzy w siebie i w to, że jest się w stanie nauczyć matematyki. Zniknął gdzieś smutek i apatia, a pojawił się uśmiech, radość, energia i jakaś taka wewnętrzna siła...

Powiecie może, że przeniesienie dziecka do innej szkoły to niepotrzebne ułatwianie mu życia. Wiecie, takie usuwanie kłód spod nóg. Dzieci trzeba hartować i stawiać im wyzwania, bo nikt w przyszłości nie będzie się z nimi cackał.

Ja jednak widzę to inaczej. Pozostawienie dziecka w sytuacji, którą określiłabym jako przemocową, oznacza zgodę na jego osłabienie, a nie wzmocnienie. Za tak zwanych naszych czasów wiedza na temat ludzkiego mózgu nie była jeszcze tak obszerna jak teraz. Badania naukowe nie potwierdzają tezy, że dzieci poddawane metodom opresyjnym lepiej się rozwijają. Wręcz przeciwnie, nauce i rozwojowi dziecka sprzyja empatia, przyjazne podejście i akceptacja. Myślę sobie też, że decyzja o zmianie szkoły pokazała dziecku, że nie trzeba za wszelką cenę tkwić w sytuacji, która nam nie służy oraz że zmiana - chociaż trochę się jej boimy - może być początkiem czegoś lepszego.
Myślę też, że dziecko z mojej opowieści przekonało się, że jego potrzeby są ważne dla rodziców i że może na nich liczyć. Wszystko to przełożyło się też na atmosferę w domu, ponieważ wcześniejszy smutek i zamartwianie się rodziców zostały zastąpione przez spokój i pewność, że razem damy radę :-)

Tak właśnie rozumiem pojęcie "wspierania w rozwoju".




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz