wtorek, 4 września 2018

Typem staję się upiornym - nadszedł wrzesień.....





Jest taka książka:  "Mit pracy domowej".

Nie czytałam. Nie chcę się denerwować.

Przyznam jednak, że w trakcie roku szkolnego bardzo często mam ochotę ją kupić i zajrzeć co tam jest napisane.... Czy zgadza się to z moimi obserwacjami na przykład.

Rozmawiałam ostatnio z pewną mamą i doszłyśmy do wniosku, że ze wszystkich zagadnień związanych z rodzicielstwem najbardziej nie znosimy być częścią systemu edukacji. A dlaczego? Dlatego, że wraz z początkiem roku szkolnego przepoczwarzamy się (jak wielu rodziców) i zamieniamy się w poganiaczy niewolników (wersja łagodna owej przemiany) albo w oprawców w stosunku do własnych dzieci (tę nazwę podpowiedziała mi ww mama, ponieważ tak właśnie postrzega swoje zachowanie wobec córki).

Niezależnie od tego czy stajemy się poganiaczem niewolników czy oprawcą, robimy w zasadzie to samo - przypominamy, wypytujemy, wywieramy presję, denerwujemy się (za mało się uczysz), martwimy się, wyobrażając sobie marną przyszłość naszych dzieci, krzyczymy itd., chcąc aby dzieci podporządkowały się wymaganiom szkolnym.

Dlaczego tak się dzieje?
Ja postrzegam to w ten sposób, że jesteśmy częścią systemu, którego filozofią jest wymuszanie posłuszeństwa. Marshall Rosenberg określił cechy charakterystyczne dla struktur dominacyjnych (pisałam o tym tutaj), do których zaliczyć można także system edukacji.

Znany nam dzisiaj system edukacji miał swoje początki w XIXw. w Prusach. Celem pruskiej reformy nie było wspieranie ludzi w rozwoju lub walka z analfabetyzmem - w Europie ilość osób umiejących czytać i pisać przewyższała wówczas zapotrzebowanie na pracowników o tych umiejętnościach. Przywódcy chcieli mieć kontrolę nad tym co ludzie czytają, co myślą i jak się zachowują.
Stworzono więc system oparty na przymusie, kontroli, klasyfikacji i reglamentacji.
Szkoły zostały zorganizowane na wzór instytucji opartych na silnej hierarchii, takich jak kościół i wojsko.
Ukrytym celem szkoły było podporządkowanie indywiduów mechanizmom władzy. *

Dziś uważamy taki właśnie system za coś naturalnego i normalnego, ale - jak mawiał Gandhi - nie należy mylić tego co naturalne z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

Przyzwyczajeni więc jesteśmy do tego, że nauka w szkole jest obowiązkowa, zakres zagadnień do "przerobienia" określany jest odgórnie, natomiast pożądane dla dorosłych zachowania uczniów należy wymusić, stosując system kar i nagród.

Przyzwyczajeni jesteśmy także do tego, że niezbędnym elementem nauki szkolnej jest praca domowa.
Praca domowa musi być i już. Bo zawsze tak było.
W tym miejscu zaczyna się rola rodziców, albowiem to oni bardzo często są "przedłużeniem" szkolnego systemu. Wśród dorosłych panuje przekonanie, że praca domowa nie dość że utrwala wiedzę, to na dodatek uczy odpowiedzialności.
Czy aby na pewno?

Moim zdaniem praca domowa uczy przede wszystkim posłuszeństwa oraz tego, że zawsze znajdzie się ktoś kto będzie przypominał o tym, co się właśnie udało zapomnieć ;-) Co w praktyce oznacza, że to właśnie ten ktoś (rodzic) weźmie na siebie odpowiedzialność za naukę dziecka.

Zdarza się także, że planujemy za dziecko harmonogram tygodnia, żeby znalazł się w nim czas na przygotowanie się do sprawdzianów, czytanie lektur i oczywiście odrabianie lekcji.
Dzieci mają następujący wybór: podporządkować się albo nie - ale w tym drugim przypadku zostaną ukarane za brak posłuszeństwa. Dostaną minus, uwagę lub jedynkę. Często wybierają więc robienie tego, co każą im robić dorośli. I robią to bez zaangażowania.

Marzena Żylińska, która budzi polskie szkoły (www.budzacasieszkola.pl) i o której wspominałam już na tym blogu, wielokrotnie powtarza następujące zdanie: "muszę" zabija "chcę". W pełni się z nią zgadzam.

Obserwuję na przykład takie zjawisko:
czytanie lektur. W klasie czwartej rok szkolny rozpoczął się książką "Król Maciuś Pierwszy". Dla wielu dzieci była to książka trudna i długa. Moja córka zaliczała się do tego grona. Przebrnęłyśmy przez to razem (w większości ja jej ją przeczytałam).
Pod koniec roku szkolnego nauczycielka zaproponowała dzieciom, żeby same wybrały lekturę na zakończenie czwartej klasy. Odbyło się głosowanie i wygrała książka licząca sobie... ponad 500 stron. Pamiętam moje przerażenie i myśl "przecież ona tego nigdy nie przeczyta...". Jak się okazało, obawy były niepotrzebne, ponieważ córka przeczytała książkę błyskawicznie, a następnie poprosiła mnie o kupno kolejnej książki z tej serii, tak samo grubej jak pierwsza :-)

Tak właśnie dzieje się, kiedy dzieci mają wpływ na to co robią, a nie są po prostu biernymi wykonawcami poleceń. W tym przypadku "chcę" nie zostało zabite.
Została za to zaspokojona bardzo ważna ludzka potrzeba - potrzeba sprawczości.

Niestety, system którego filozofią jest przymus, nie stwarza zbyt często sytuacji, w których dziecięca potrzeba sprawczości byłaby zaspokojona. A szkoda, bo z zaangażowanymi w działanie dziećmi dużo łatwiej się pracuje...

Dorośli zdają się nie zauważać swojego udziału w procesie, twierdząc, że dzieci są po prostu leniwe, a nauka musi być trudna i żmudna, w związku z czym trzeba ją wspólnymi (nauczycielsko-rodzicielskimi) siłami wymuszać.

I tak męczymy się latami, nie dostrzegając tego, że świat się zmienił, a szkoła nadal przypomina tę sprzed ok. 200 lat. W tym miejscu zacytuję wspomnianą wyżej dr Marzenę Żylińską: "w przedwczorajszych szkołach, wczorajsi nauczyciele uczą dzisiejsze dzieci rozwiązywania problemów jutra...."

Trzeba jednak przyznać, że znany nam system edukacji znakomicie wywiązuje się z powierzonej mu roli kształtowania posłusznych obywateli. Rodzice, będący przecież "produktami" owego systemu, przepoczwarzający się w poganiaczy niewolników czy też w oprawców, posłusznie podporządkowują się wymaganiom szkoły.. Często to właśnie oni protestują przed wprowadzaniem zmian, bo chcą żeby szkoła wyglądała tak jak kiedyś...

Zachęcam Was do zgłębiania wiedzy na temat ludzkiego mózgu - skoro jest on zaprogramowany na ciągły rozwój i poszukiwanie nowych rozwiązań, warto byłoby proponować dzieciom aktywności, które pozwoliłyby wykorzystać jego naturalne predyspozycje. Tym co przeszkadza w stworzeniu przyjaznej dzieciom szkoły są bowiem... przekonania osób dorosłych.
Gdyby udało się nam je zmienić, wrześniowe przepoczwarzanie się nie byłoby już konieczne ;-)




* więcej na ten temat można dowiedzieć się z książek: "Neurodydaktyka - nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi" dr Marzeny Żylińskiej oraz "Wolne dzieci" Petera Graya







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz